Daleko, to poszedłem. Blisko, to poszłem. A jak blisko jest do słownika, Dobrego słownika? Czy można w ogóle patrzeć na to, jak ludzie piszą i mówią, czy może językowa demokracja powinna być językową mordokracją, czyli złapaniem wszystkich za mordę język? I czy uzus rządzi?
PLUGAWE LATA SZEŚĆDZIESIĄTE
Zobaczmy, co pisał Aleksander Łętowski w „Poradniku Językowym” z 1912 roku w artykule „Błędy językowe prasy warszawskiej”:
Pełno w cytowanym artykule takich werdyktów. Że głodówka jest dziwolągiem językowym, bo przecież mamy nasze polskie głodomorstwo. Że używa się niepotrzebnie słów chuligan i zachłanny. O tym przymiotniku autor tekstu pisze „Co oznacza przymiotnik (a może imiesłów?) »zachłanny« — nie wiem. Nie wiedzą tego zapewne i jego żarliwi protektorzy, co nie przeszkadza im zresztą tym wyrazem często się posługiwać”. Dowodzi też, że pisze się bez sensu wywiad z kimś, gdy poprawnie jest tylko wywiad u kogoś.
Aż przy pewnym wytykaniu, takim oto:
redakcja czasopisma nie wytrzymuje i dodaje przypis:
Ten przypis jest rzecz jasna odwołaniem się do uzusu, kulturalnego uzusu. Mówi się w nim: autorze, nie twórz jakiejś własnej normy, która z uzusem jest sprzeczna.
Uzus to w językoznawstwie powszechny zwyczaj językowy.
Z perspektywy 100 lat cytowane wywody wydają się nam dziwaczne, śmieszne, dzisiaj wymieniane słowa czy konstrukcje są dla nas naturalne. A Aleksander Łętowski nazywał wtedy „potwornościami językowymi” słowa listonosz i korkociąg! Jak łatwo słowa czy też wyrażenia, początkowo tępione, w ciągu kilkudziesięciu lat wrastają w język. Wrastają tak bardzo, że dziś nawet przez myśl nam nie przemknie, że są np. zaczerpnięte z innych języków.
WYKOLEJONA NORMA
Skąd się brały wtedy i potem tego typu werdykty? Czasami jakiś poprawiacz po prostu sobie wymyślił, że ta wersja, ten wariant są lepsze. Mógł mieć ku temu jakieś podstawy, np. wersja alternatywna miała być zapożyczeniem, a nie daj Boże rusycyzmem. W drugiej połowie XX wieku nawet małe dzieci straszono rusycyzmem. „Jedz kaszkę, bo przyjdzie ru-sy-cyzm”. Dziwne, że władza jedynie słuszna ludowa nie gromiła takiego postępowania. Mniejsza o to.
Rozeznanie w języku takiego poprawiacza siłą rzeczy nie mogło być takie, jakie możemy mieć dziś. Z dostępem do korpusu tekstów, ze specjalistycznymi wyszukiwarkami, za pomocą których możemy te teksty przeglądać. Ileż książek szanowanych autorów znajduje się już w otwartym dostępie w Internecie. Każdy może do nich zajrzeć i zobaczyć, jakich konstrukcji dany pisarz używał.
Niestety, poprawiacz takich środków nie miał. Możemy zatem zrekonstruować wydarzenia niczym Bogusław Wołoszański. Jest listopadowa noc 1969 roku. Nad kartami maszynopisu siedzi pochylona jakaś postać. Unosi rękę i coś dopisuje. Te karty to późniejszy „Słownik poprawnej polszczyzny” pod red. W. Doroszewskiego. Wydany po raz pierwszy w 1973 roku i potem wznawiany przez ponad 20 lat. Jedyny tego typu słownik w tamtym czasie. A dopiskiem — werdykt potępiający pewną konstrukcję składniową. Werdykt ten powtarza się potem w „Wielkim słowniku poprawnej polszczyzny” pod red. A. Markowskiego (2004), słowniku w pewnym stopniu wtórnym i zależnym od poprzednika. Na podstawie jednego słownika i być może na podstawie widzimisię jednej osoby przez kilkadziesiąt lat powtarzane jest coś, co ma stanowić „normę”.
A teraz się okazuje, że od XIX wieku ta potępiana konstrukcja jest wciąż w tekstach obecna, i to wśród kulturalnych, wykształconych użytkowników polszczyzny, pojawia się też u znamienitych pisarzy. Różnie może z nią być: czasem jest rzadsza, czasem częstsza od tej jedynie słusznej. Ale pojawia się powszechnie w XIX wieku, XX wieku i w XXI wieku. Cóż to oznacza? Ano to, że ten, kto tę „normę” skodyfikował, po prostu się pomylił. Popełnił błąd, który należy zweryfikować.
Norma musi się na czymś opierać, ale nie na wymyślonych zakazach. Jaki sens ma tworzenie zasad poprawnościowych, które są w społeczeństwie martwe, a ich zastosowanie budzi zdziwienie wśród użytkowników języka? Potem rośnie nam pokolenie osób zawodowo związanych ze słowem, które nauczyły się „poprawnego” języka ze słownika poprawnej polszczyzny. Tyle że trudno je winić, przecież muszą się na czymś oprzeć…
ABY WSKAZAĆ DROGĘ
W Dobrym słowniku przyjęliśmy sobie za punkt honoru niepowtarzanie błędnych werdyktów poprawnościowych. Choć tak byłoby lekko, łatwo i przyjemnie. O ile łatwiej przecież na pytanie „wybrać kogoś sportowcem roku czy wybrać kogoś na sportowca roku?” odpowiedzieć: norma stanowi [tu zerkamy do wspomnianego wyżej słownika], że poprawnie jest tylko… Amen. Tak się robi powszechnie choćby w poradniach językowych. Opisaliśmy to zresztą dokładnie we wpisie Pułapka Google. Czy wiesz, ile błędnych informacji językowych krąży w Internecie? Nie udowadnialiśmy w nim banalnej przecież tezy, że w Internecie pojawiają się błędy, tylko pokazaliśmy na konkretnych przykładach, jak rozpowszechnia się błędne werdykty poprawnościowe, przyklepane przez „normę”, powielane i powtarzane w kółko przez starających się napisać coś o poprawności językowej w Sieci. Dokłada się kolejne ogniwa do łańcuszków nieprawdy. Znów, trudno mieć o to pretensje do samych piszących.
Jeśli będziemy pierwsi, którzy powiedzą: „ale tak też jest poprawnie”, to trudno. Nie będziemy czekać na… no właśnie, na nie wiadomo co. Wydaje się Wam, że o zmianach w języku stanowi Rada Języka Polskiego, która zamyka się na miesiąc w jakimś klasztorze i debatuje choćby nad wspomnianym czasownikiem wybrać? Nic z tych rzeczy, to szacowne grono naprawdę ani się takimi kwestiami nie zajmuje, ani w ten sposób nie działa. Ale dla tych językoznawców, którzy jedynie powtarzają znane regułki, korzystne jest sprawianie wrażenia, że czekamy na jakichś magicznych kodyfikatorów, którzy ogłoszą zbłąkanemu społeczeństwu, co jest słuszne i poprawne. I że na razie musimy powtarzać te znane regułki, dopóki wszechmogąca kodyfikacja nie zabrzmi z wyżyn, nizin, łąk i leśnych ostępów.
CO TO ZNACZY KIEROWAĆ SIĘ UZUSEM?
Jeśli ktoś przy nas powie poszłem, to zaraz urodzi się nam myśl: „O kurczę, teraz wszyscy mówią poszłem, jak będziemy się kierować uzusem, to będziemy musieli to obrzydliwe poszłem umieścić w słownikach”. Tyle że nasze ucho (jak i oko) jest wyczulone na to, co nietypowe, niestandardowe. Więc jeśli usłyszmy osiemnaście razy poszedłem, to nie zwrócimy na to uwagi, zakłuje nas dopiero poszłem.
A co by musiało się stać, żeby poszłem trafiło do słowników? Czy może konkretnie: do Dobrego słownika? Musiałaby tak zacząć mówić większość ludzi. I musiałoby to poszłem pojawić się w tekstach uznanych autorów, ale nie jako cytat czy zapis rozmowy nieuków na ulicy. A do tego jest bardzo daleko. Mit poszłem obalili już jakiś czas temu najpierw M. Bańko w książce „Z pogranicza leksykografii i językoznawstwa” (2001), a potem A. Andrzejczuk i M. Czupryniak w artykule „O wykorzystaniu zasobów internetowych w pracy językoznawcy” (Polonica, t. XXIX, 2009). Pierwszy badał frekwencję form szłem/szedłem w Korpusie Języka Polskiego PWN, a drudzy powtórzyli tę kwerendę w Internecie, i w obu przypadkach niepoprawna forma szłem nie stanowiła nawet 10% wystąpień formy szedłem. Andrzejczuk i Czupryniak podsumowują:
Już same liczby pokazują, że niepoprawna forma szłem to niecałe 8 procent wszystkich wystąpień (…). Co więcej, gdy przejrzymy kilka pierwszych wyników, zauważymy, że znaczna część piszących ma świadomość, że jest to forma niepoprawna: „Tak, możemy użyć tylko form szedłem, szedłeś, szłaś, szła, szło, szliśmy. Nigdy: szłem, szłeś, szedłaś, szedła, szedło, szedliśmy. Nawet w języku potocznym”. (http://forum.gazeta.pl/forum/72,2.html?f=374&w=1268470&v=2&s=0)
Czasami forma niepoprawna służy stylizacji i wprowadzeniu humoru, np. w piosence Kabaretu Chatelet i Łony zatytułowanej Do Ciebie szłem, której tytuł i słowa można znaleźć na wielu stronach. Autentycznych przykładów użycia formy szłem, jako elementu idiolektu autora, znajdziemy więc znacznie mniej, niż się to wydaje na początku.
Jeżeli forma jest uznawana za niepoprawną i są podstawy ku temu (choćby gramatyczne, fleksyjne), to wtedy muszą być o wiele silniejsze argumenty (zwłaszcza uzualne), żeby tę formę dopuścić, umieścić w słownikach. W przypadku poszłem takich argumentów nie ma i zapewne jeszcze długo (a może nigdy) nie będzie.
A co by musiało się stać, żeby do słowników weszła forma swetr? Otóż dokładnie to samo, co napisałem powyżej dla poszłem.
Człowiek, który mówi swetr
Ale inna jest sytuacja, gdy na przykład tępi się biernikowe tą (czytam tą książkę), choć ta forma logicznie wyrównuje się do pozostałych zaimków, a bezsensowna walka z nią w literaturze poprawnościowej trwa już ponad 100 lat! Forma ta jest powszechnie używana w mowie i piśmie przez ludzi wykształconych, inteligentnych.
Nigdy nie jest tak, że decyduje wyłącznie gramatyka, że decyduje wyłącznie etymologia itd. Choć oczywiście są maniacy jednej tylko opcji, którzy albo za poprawne uznają tylko to, co mówi profesor X, albo za poprawne uznają tylko to, co zgodne jest z etymologią i prasłowiańskim rdzeniem. Ale to są wszystko podejścia skrajne. W Dobrym słowniku staramy się to wszystko wy-wa-żyć. Czyli zawsze zbadać i uzus, i normę, i może jakiś nieszczęsny łańcuszek nieprawdy. Wziąć pod uwagę argumenty systemowe, stylistyczne, leksykalne (czy coś nie jest np. zbędnym zapożyczeniem), etymologiczne. A potem wyciągnąć z tego wnioski i napisać wskazówki. Ale nie w formie święcie objawionej prawdy jakichś magów polszczyzny. Z naszą oceną nie trzeba się zgadzać. Masz, człowieku, własny rozum — żeby używać języka polskiego na pewnym poziomie (czy to pisząc, czy to mówiąc) i tak musisz go mieć.
Przede wszystkim należy badać uzus wykształconych użytkowników języka.
WEŹMIESZ CZERWONĄ CZY NIEBIESKĄ PIGUŁKĘ?
Posłuchajcie 30 sekund z tej rozmowy z profesorem Bralczykiem (2:02–2:32):
„Nie, to nieprawda, przede wszystkim dlatego, że poprawnie to jest tak, jak większość mówi. Na tym to niestety polega”.
Innego zdania w tejże sprawie nie będzie też miał profesor Miodek:
— Są zmiany, które uważa Pan za niepożądane?
— W detalu tak. Synonimem „rabatu” powinien być „opust”, ponieważ ktoś mi cenę opuścił. Jeśli ludzie przez skojarzenie z częściej używanym upustem zaczynają mówić „upust”, to jest zmiana niepożądana. Co nie znaczy, że w momencie, kiedy zostanie ona zaakceptowana przez uzus, czyli powszechny zwyczaj, to nie wejdzie do słownika. Tak to jest. Można powiedzieć puentująco, że język jest największym demokratą, tam rzeczywiście większość ostatecznie zawsze ma rację. (gazetawroclawska.pl, 24.09.2014)
Wiele dawnych werdyktów wynikało z niedostatecznego rozeznania się w języku. Ale dawniej nie było takich możliwości, jakie są dziś. Komputery, Internet, dostęp do tysięcy książek i tekstów. Przychodzi więc czas weryfikacji niektórych sądów poprawnościowych. Weryfikacji opartej przede wszystkim na uzusie kulturalnym, czyli na tekstach tych użytkowników polszczyzny, których kiedyś nazwano by zapewne warstwą inteligencką.
Różnica między normą a uzusem polega na tym, że uzus obejmuje — oprócz elementów wzorcowych — także składniki powszechnie używane, które jednak nie mieszczą się w normie. Jest więc to pojęcie szersze od normy językowej.
Uzus jest mieszaniną, kotłem,w którym trzeba umiejętnie zamieszać i wybrać to, co smaczne. Ale badać go przede wszystkim w tych restauracjach, gdzie dobrze dają jeść (np. publikacje uznanych autorów). Tylko to może być podstawą w miarę obiektywnego pisania o języku. A zwłaszcza o tym, co jest (nie)poprawne.