Szanowny dresik zadał mi pytanie, które zdarzyło mi się już słyszeć. Kłopot w tym, że często miałem wrażenie, iż odpowiadający sam jest niezbyt przekonany do tego, co mówi. Bo jeśli wspomina się w naszych do bólu praktycznych czasach tylko o tradycji, kultywowaniu tradycyjnej ortografii, szacunku do historii języka, to nie brzmi to zbyt wiarygodnie. Choć akurat sam jestem zdania, że odgórne zmiany w języku są tym, czego należy się wystrzegać.
Dlaczego więc nie uprościć pisowni i pisać tak, jak wymawiamy?
No dobrze, ale jak wymawiamy? Tu już nawet nie chodzi o trudności z określeniem wzorca wymowy, różnorodność wymowy w zależności od regionu (choćby jabłonkowanie, mazurzenie), środowiska, wykształcenia itd. Choć już to w zasadzie przekreśla pomysł pisowni zgodnej z wymową. Pomyślmy, czy zdajemy sobie sprawę choćby z tego, jak wymawiamy słowo szczęście? I jak trzeba by je zapisać, żeby to było zgodnie z wymową?
Co typowy użytkownik polszczyzny wie o wymowie litery ę czy o wymowie litery ą? Niejednoznaczności i błędów ortograficznych też by pisownia fonetyczna nie wyeliminowała, bo taką konwalię można by zapisać i konwalja, i kõwalja.
Poza tym językoznawcy nie są zgodni nawet co do tego, ile mamy fonemów w polszczyźnie. Wyobrażacie sobie pismo o nieustalonej liczbie liter? I to jakich liter. Widzieliście kiedyś pismo fonetyczne? Na spotkaniu z najmłodszymi studentami w Pile (pisałem o nim w Czy można wypić szklankę? I co leży pośrodku Wisły? W Akademii Młodych Odkrywców o języku polskim) pokazałem słowo poṇček (pod n jest kropka; piszę, bo nie wiem, czy wam się dobrze wyświetli) i zapytałem, w jakim języku zostało zapisane. Większość dzieci stwierdziła, że w czeskim. A to jest fonetycznie zapisany nasz swojski pączek. Możemy wziąć o wiele trudniejszy zapis: žemʹi ̯ėśl̦ʹńičy. Nie wiadomo, co to jest? To przymiotnik, którym można by określić pracę wykonywaną przez tego pana:
Dałoby się do takiej pisowni i jej odszyfrowywania przyzwyczaić? Coś nie sądzę. Może byśmy nie uczyli się w szkole ortografii (rozumianej po dzisiejszemu), ale za to musielibyśmy uczyć się fonetyki i fonologii. I za innego rodzaju błędy trzeba by się wstydzić.
Na dodatek ortografia nie zależy od tego, jakie wyrazy ze sobą połączymy. W wymowie jednak jedne wyrazy oddziałują na inne i są to często dość skomplikowane oddziaływania. Prostym przykładem będzie grup stryja, ale grub bapći.
To wciąż nie wszystko. Mielibyśmy sporo wyrazów jednakowo pisanych, bo tak samo wymawianych, ale znaczących co innego: kot to byłby dalej kot, a kod to wtedy też kot. Stracilibyśmy też jakże miły nam związek między formami wyrazów: Podaj mi sfuj kot. Tylko juš bezbṷenduf fkoʒ́e. Może dla jasności zapiszę jeszcze w obecnej ortografii, że byłoby kot pocztowy, ale kodzie pocztowym. Podobnie z wus, ale wozu, z on nius, ale ona niosṷa. (Tu pojawia się u niezgłoskotwórcze, rozmawialiśmy już o nim w Łukasz w aucie, czyli gdzie jest „ł”).
Cały numer jednak z tak teoretycznie przeprowadzoną zmianą, polegającą na przejściu na pisownię „tak jak mówimy”, polegałby na tym, że mielibyśmy do czynienia z zastąpieniem jednej umowy pisowniowej inną. Spory wcale by nie ustały, a zapewne pojawiłyby się nowe pomysły, zapewne znów, tak!, na uproszczenie (a może wtedy ulogicznienie?) pisowni.
No dobrze, to na koniec mam pytanie do Szanownych Czytelników: a nie moglibyśmy pozbyć się chociaż ó, rz, ch? Bo o to też mnie, załamany całym tym wywodem, szanowny dresik zapytał, ale ja już spieszyłem się na autobus…