Zostałem zaproszony przez PWSZ w Pile do wygłoszenia wykładu w ramach „Akademii Młodych Odkrywców”. To takie sobotnie ministudia dla dzieci ze szkół podstawowych, na których różni naukowcy zaciekawiają młodych studentów nauką. Ile metrów bandaża potrzeba do zrobienia mumii? Dlaczego niebo jest niebieskie? Czy można zobaczyć dźwięk? Czy księżyc jest z sera? Dlaczego lori jest wysmukły?
A czym mógł zainteresować językoznawca polonista? Postanowiłem pokazać, co ciekawego w języku zauważają językoznawcy. Co możemy z łatwością dostrzec wszyscy, a nad czym na co dzień się nie zastanawiamy. Dlatego piszę też o tym na blogu. Także do was, stare konie. A jeśli macie dzieci, to zamiast dobranocki przed telewizorem lub głupiego quizu w Internecie możecie przekazać waszej pociesze coś z poniższego.
Dodam jeszcze, że dwa godzinne wykłady dla grupy trzydziestu osób z klas I–III i trzydziestu osób z klas IV–VI to rzecz wymagająca specjalnych zdolności. Zwłaszcza że — w odróżnieniu od lekcji szkolnych — tutaj się nie ma żadnych środków „przymusu bezpośredniego”. Nakierowany przez znajomego nauczyciela (pozdrawiam Cię, Sławku) miałem w zanadrzu parę sztuczek. Ale nie chowałem się za żaden numer popisowy. I chyba było nieźle. Usłyszałem, że najprostszym sprawdzianem tego, czy mali studenci się nudzą, jest ich masowe wychodzenie do toalety. Czego nie odnotowano. Aha, a mój szacunek do nauczycieli uczących w podstawówkach wzrósł siedmiokrotnie. Co zresztą ponoć oświadcza każdy wykładowca „Akademii Młodych Odkrywców”.
(Jakość zdjęć nie będzie wysoka, bo w użyciu była tylko komórka).
CO ROBI MAŁE DZIECKO?
Na fonetyczne zmagania z głoskami i położeniem języka w buzi naprowadzało pytanie:
„Dlaczego u lekarza mówimy aaa?”. Mali studenci chętni poddawali się dźwiękowym próbom, aby przekonać się, gdzie leży język, gdy wymawiamy kolejno [a], [e], [i]. Sprawdźcie sami, a na „medyczne” pytanie o aaa zaraz znajdziecie odpowiedź.
Zajęliśmy się też innym głoskami: gdzie są wargi przy [f], a gdzie język przy [s].
Dłuższą dyskusję przyniosło pytanie: „Dlaczego pierwsze słowo dziecka to zwykle mama, a nie na przykład kura?”. Nie obyło się bez naprowadzenia. Pomocnicze pytanie „Co robi małe dziecko, niemowlę?” okazało się nie takie proste. W obu grupach pierwsze dwie odpowiedzi to
- płacze,
- śpi.
— I tylko tyle? — dopytywałem. — Cóż to byłoby za życie, gdyby tylko płakać i spać. Zresztą, czy to wystarczy, żeby żyć?
Tu już usłyszałem, że „jeszcze je”.
— A co je?
— Mleko.
— A skąd to mleko?
— Od mamy.
Małym studentom trudno było wyrazić to, że niemowlę ssie pierś. Już samo nazwanie piersi piersią stwarzało problem.
Niemniej od ssania już szybko doszliśmy do ruchu warg i ich związku ze słowem ma-ma. Mamy w nim wargowe [m], a wargi niemowlęcia są szczególnie aktywne przy ssaniu. Jak to ładnie ujął Tadeusz Milewski w „Językoznawstwie”:
Stale u wszystkich dzieci powtarzająca się sytuacja ssania i pewne właściwości aparatu mowy (artykulacja warg) sprawiają, że u dzieci wszystkich narodów obraz matki kojarzy się z wyobrażeniem głosek mama, a obraz innych krewnych z głoskami papa, baba itd. Ten narzucony przez przyczyny przyrodnicze związek formy z treścią występuje u ludzi wyjątkowo, ogół bowiem skomplikowanych szczegółów języka przekazywany jest tradycją społeczną.
Po chwilach zrozumienia i zachwytu jedna dziewczynka zadała pytanie:
— A mama mi mówiła, że pierwszym słowem, jakie powiedziałam, było tata. I co teraz?
— I mówi się trudno — pomyślałem, a może powiedziałem na głos…?
CZY MOŻNA WYPIĆ SZKLANKĘ?
Eksperymentalna część wykładu wzbudziła największe zainteresowanie. Wybrany ochotnik otrzymał szklankę z nalanym ze szklanej butelki sokiem pomarańczowym znanego producenta (przy okazji zostałem uświadomiony przez dzieci z pierwszej ławki „A wie pan, że w takim soku to w ogóle nie ma pomarańczy?”). Jego zadanie było następujące: wypić szklankę w taki sposób, żeby na dnie została jeszcze łyżka. A studenci mieli orzec, czy wykonał zadanie.
Po minucie trwały burzliwe obrady, czy wypił szklankę, skoro szklanka jest cała, i czy została na dnie łyżka, skoro żadnej łyżki tam nie ma. Tak oto ukazało się naszym oczom zjawisko polisemii, czyli szczególnej wieloznaczności, gdzie nie wychodzimy poza jeden wyraz, nadając mu wtórne, pochodne znaczenia, ale bardzo blisko związane ze znaczeniem głównym. Wiele przypadków polisemii to zjawiska regularne i dlatego niezauważane nawet w codziennej mowie, nieuświadamiane sobie.
Taka regularna polisemia dotyczy relacji pojemnik, naczynie : zawartość tego pojemnika, naczynia. Dlatego pijemy szklankę (soku), zaparzamy łyżkę (ziół), zjadamy talerz (pierogów), połykamy widelec (makaronu).
Z polisemią mamy też do czynienia w zdaniu „Cała Piła wyszła na ulice”. Jego rozważanie poprzedziło w pilskiej Akademii pytanie o liczbę znaczeń słowa piła/Piła. Była i ‘duża piłka’, i ‘do cięcia’, i ‘ryba’, i ’ktoś, kto dużo wymaga’. W starszej grupie pojawiło się nawet ona piła, np. sok. No i oczywiście miasto Piła.
— A jeżeli Piła to miasto, to co znaczy ten wyraz w zdaniu „Cała Piła wyszła na ulice”? — dopytywałem. — Jak miasto może wyjść na swoje ulice?
Mali studenci szybko „ogarnęli temat”. Wyjaśnili, że chodzi tu o mieszkańców miasta. A dodałem, że to właśnie przykład regularnej polisemii, jak w „Kraków protestuje przeciwko…”.
CO JESZCZE?
Rozmawialiśmy jeszcze o tym, po co nam synonimy w języku, po co nam ortografia (i w jakim języku zapisany jest wyraz põṇček) i o paru innych kwestiach, które dotyczą wszystkich powszechnie, a językoznawcy mają je rozpracowane. Wpis ten jednak trzeba w którymś miejscu skończyć. Niech to będzie właśnie tu.
Aha, na koniec. Do świata gramatyki wprowadziłem małych studentów pytaniem: „Co leży pośrodku Wisły?”. Czy domyślacie się odpowiedzi i tego, o czym była dalej mowa?