Ten wpis zmrozi Ci krew w żyłach i sprawi, że dołączysz do licznej grupy osób, które już wiedzą. Bardzo długo zastanawialiśmy się nad jego publikacją (pięć minut po podwieczorku i jeszcze trzy minuty wieczorem), wątpliwości było wiele (jeszcze wczoraj dr Czesak znalazł drugą), ale… Raz kozie śmierć. Paff… bum!
1. Słowników (nie) musisz mieć 17!
Wydawnictwa wmawiają nam, że potrzebujemy siedemnastu różnych słowników, żeby mieć komplet. Dzielą więc informacje językowe na różne typy, żeby trzeba było nabyć siedemnaście różnych słowników.
Tak się nawet uczy dzieci. W serwisie Zadane.pl można znaleźć zadanie domowe ze szkoły do rozwiązania: „Zapisz, w których słownikach znajdziesz…”. Ktoś uczynny, na tym przecież polega działalność tego serwisu, podał rozwiązanie:
- informacje o poprawnym zapisie wyrazów — słownik ortograficzny,
- przykłady użycia wyrazu w zdaniu — słownik poprawnej polszczyzny,
- informacje gramatyczne o wyrazie — słownik języka polskiego,
- związki frazeologiczne — słownik frazeologiczny,
- wyrazy bliskoznaczne — słownik wyrazów bliskoznacznych (synonimów).
A słownik interpunkcyjny z zasadami przestankowania, słownik wyrazów kłopotliwych, słownik paronimów, słownik wymowy, słownik nazw własnych, słownik wyrazów obcych?
2. Słowników nie piszą nazwiska wymienione na okładce
Jeśli wydaje Ci się, że to, iż widzisz na okładce słownika nazwisko prof. Łaputka, świadczy o tym, że prof. Łaputek słownik ten napisał, to… masz rację, wydaje Ci się. Zależność jest tu mniej więcej proporcjonalna: im większy słownik, tym mniej tytułowa osoba miała z nim wspólnego.
Czy to jest nieuczciwe? Niekoniecznie. Po pierwsze, jeśli wydawnictwo chce wydać słownik w jakimś sensie kompletny, to jedna osoba nie ma szans ogarnąć całości materiału. Zwłaszcza że terminy gonią. Po drugie, zwykle napisane jest „pod redakcją prof. Łaputka”. To, że Tobie wydaje się, że oznacza to, iż ten słownik napisał profesor Łaputek, to już inna para kaloszy.
A czy zdarza się, że prof. Łaputka wstawia się na okładkę tylko dlatego, by ktoś firmował słownik, a profesor nie ma prawie nic z tym słownikiem wspólnego? Zdarza się. Czasem napisze wstęp, czasem parę ciekawszych haseł. Kiedyś wydawnictwo „Kurza Noga” wydało słownik, biorąc materiał stary i znany z poprzednich słowników, nadając nowoczesny tytuł (coś w rodzaju „Wielki słownik wyrazów, które powinnaś znać ty i twoja córka”) i dokładając na okładkę profesora Łaputka, który opracował tam wyrazów ze sto. O, przepraszam, tytuł brzmiał „Wielki słownik wyrazów, które powinnaś znać ty i twoja córka, pod red. prof. Ewarysta Łaputka”.
„To kto te słowniki pisze?” — zapytasz. Czasem mądrzy ludzie, tylko nie na tyle medialni, by trafić na stronę tytułową. Nieraz znajdziesz ich nazwiska gdzieś na pierwszych stronach słownika, w wykazie nazwanym na przykład „Hasła opracowali”. Czasem doktoranci profesora Łaputka, czasem nawet studenci. Dlatego bardzo często w ogóle nie wiadomo, skąd dany zapis się w słowniku wziął, kto go wprowadził, w jaki sposób, na jakiej podstawie itd.
Ale, ale, w Twoim pytaniu jest drobny błąd, szczególik taki. Zakładasz, że słowniki ktoś musi pisać?
3. Znaczny procent słowników to dzieła przepisane
To dzieje się bardzo różnie. Bywa tak, że autor (faktyczny tym razem, faktycznie prawie sam opracował ten słowniczek) wydaje w wydawnictwie „Złamana Stonoga” słownik pod tytułem „Mały słownik ortograficzny”. Rok później w wydawnictwie „Rodżer La Róż” wychodzi „Praktyczny słownik ortograficzny” tego samego autora. Treść ta sama…
Śmieszniej jest, gdy treść jest ta sama, ale nie zgadzają się drobne szczegóły. W „Małym…” mieszkaniec Drębca Małego to małodrębczanin, a w „Praktycznym…” — małodrębieczanin. Jeszcze śmieszniej, gdy w jednym słowniku nazwa egipskiego miasta Konka jest odmieniona Konkę, Konką itd., a w drugim słowniku podana jako nieodmienna. Prawdziwy kabaret mamy zaś wtedy, gdy spytają gdzieś autora, czy Konka można odmieniać, a on odpowie:
Ależ oczywiście, przecież w „Małym słowniku ortograficznym” podałem wyłącznie formy odmienne.
Inny przykład. Wydawnictwo ma w swojej ofercie jakiś większy słownik. Słucham? No dobrze, niech będzie, że pod redakcją prof. Łaputka. Ten słownik niech nazywa się zaskakująco, hm… co powiesz na „Słownik języka polskiego”? Wydawnictwo robi tak: zwiększa czcionkę, wychodzą z tego trzy tomy. Po dwóch latach sprzedaje zatem „Wielki słownik języka polskiego”. Ale czcionkę można też zmniejszyć. Można też wyrzucić trochę haseł w rodzaju szafa, której definicji i tak nikt szukać nie będzie przecież. Po czterech latach sprzedaje zatem „Praktyczny słownik języka polskiego”.
A gdy się chce pójść na łatwiznę, to można zmienić tylko datę wydania. Czy to nieuczciwe? Spokojnie, na wewnętrznej stronie okładki możesz doczytać się, że słownik z okładkową datą 2012 powstał na podstawie zmienionego wydania z roku 2008, które znów jest „© 1995” itd.
Ale to wszystko to jeszcze nic.
4. Informacje z kapelusza
Słowniki przepisuje się latami, ba, nazywa się to „ciągłością leksykografii”. Jak podać informację, czy dany przymiotnik się stopniuje? Można badać teksty, robić kwerendy korpusowe, ale to żmudna praca. Można też zrobić tak, jak się nam wydaje lub… sięgnąć do poprzedniego słownika i przepisać. A co, gdy informacja w tym poprzednim słowniku niezbyt się zgadza z naszą intuicją językową? Wtedy trzeba by odrzucić to, co zostało tam zapisane, a to dopiero trudne.
Bardzo często przy tym nie wiadomo, kto jest autorem np. danej informacji poprawnościowej, a taką informację powtarza się potem też latami. Spójrzmy na taki prosty łańcuszek:
- w słowniku z 1975 roku podano, że XYZ,
- w słowniku z 1990 roku przepisano, że XYZ,
- w słowniku z 2010 roku dopisano, że również ABC, ale XYZ też umieszczono, bo strach było usunąć coś, co mądrzy poprzednicy zawarli.
To nie koniec łańcuszka. Mamy Internet, mało komu chce się zaglądać do słownika papierowego. Spójrzmy na dalszy ciąg:
- na blogu, forum, mniejsza gdzie, pytają: XYZ czy ABC? (ci, którzy do słownika nie zajrzą),
- ci, którzy do słownika zajrzą, odpiszą: poprawnie jest XYZ, ale od 2010 roku dopuszcza się również ABC,
- ktoś inny na swoim blogu językowym opisuje podobne problemy, znajdzie w Internecie powyższą informację i ogłasza: obecnie może być XYZ lub ABC (czasem powoła się przy tym na słownik),
- i tak dalej.
A jak jest FAKTYCZNIE? Różnie. Bywa tak, że prawie nikt nigdy nie pisał XYZ, że w literaturze pięknej u uznanych autorów jest prawie wyłącznie ABC. To skąd się biorą w słownikach XYZ? Z przepisywania. A skąd się wzięło w pierwszym słowniku z 1975 roku? Może nie wiadomo, a może to temat na osobną opowieść.
Nie będę zamęczał Cię, drogi czytelniku, przykładami. Napiszę tylko, że prawie każdego dnia w swej pracy odkrywam w słownikach kolejne nieścisłe lub nieoddające rzeczywistości informacje o wyrazach, odmianie, słowach pochodnych, a nawet informacje poprawnościowe.
Najbardziej zaniedbana jest odmiana i faktyczna pisownia, co jest paradoksem, skoro użytkownicy, zaraz po definicjach, najczęściej szukają w słownikach tego, jak pisać i jak odmieniać.
Zrobiło się zbyt ciężko na sercu? No to nic nieznaczący przerywnik muzyczny:
5. Ale za to najważniejsze są błahostki
Czym wydawnictwa zachęcają do zakupu nowego słownika? Na przykład tym, że uwzględniono nowe słowa. W internetowych czasach przepływu informacji te „nowe” słowa budzą nieraz uśmiech. Ale tu kryje się pewien mechanizm: niektórzy wierzą, że słowo oficjalnie zalicza się do polszczyzny wtedy, gdy zostanie zanotowane w słowniku. Większość już wie, że słowniki mają oddawać rzeczywistość językową, a nie ją tworzyć.
Jak we fraszce śp. Andrzeja Waligórskiego (w której sprytnie podmieniliśmy „słowik” → „słownik”)
Chciano raz o słowniku zasięgnąć opinii,
Więc się o tę opinię zwrócono do świni,
A świnia napisała w rubryce „uwagi”:
Słownik ma bardzo mały przyrost żywej wagi.
Wydawnictwa chwalą się też uwzględnianiem najnowszych przepisów ortograficznych (uwzględnia orzeczenie nr 117 RJP). Te ostatnio jakoś rzadko się zmieniają, więc jest trudniej. To trochę tak, jakby wydawnictwo prawne wydało dziś vademecum, w którym chwaliłoby się, że uwzględnia stan prawny z 2001 roku.
6. Czego nie wiesz o największym wydawcy słowników
Prawdziwy fenomen na polskim rynku. Marka bardzo silna, co roku w czubie marek cieszących się największym zaufaniem i prestiżem. Wydają naprawdę wspaniałe książki z różnych dziedzin nauki.
A jeśli chodzi o wydawanie słowników? To, że PWN nie jest wydawnictwem państwowym (ba, od 1992 roku już), to tylko ciekawostka. Ale to, że PWN zlikwidowało w 2010 roku redakcję słowników języka polskiego o 50-letniej tradycji (którą to tradycją tak się chwali), to już daje do myślenia.
7. Wydawnictwom nie opłaca się, żeby słowniki były praktyczne
Na koniec perełka. No bo jak to możliwe, że się nie opłaca? Otóż kiedyś w badaniach CBOS-u wyszło, że słowniki języka polskiego (zwłaszcza ortograficzne) są drugą najczęstszą książką w polskich domach, zaraz po książkach kucharskich. Wyprzedzają między innymi słowniki wyrazów obcych, encyklopedie, Biblię (to też wiele znaczy, gdyż np. w USA Biblia jest na miejscu pierwszym) i poradniki lekarskie. Ten stan rzeczy zapewne bardzo się nie zmienił.
A teraz pomyślmy: gdyby słownik kupowali tylko ci, którzy będą go używać i wierzą w jego praktyczność… Czy znalazłby się w większości polskich domów?
To po co podwyższać standardy i czynić go praktycznym? Żaden w tym interes.
A w Internecie? W Internecie publikowane są słowniki uprzednio wydane drukiem…
Choć coś się zmienia. Powstaje naukowy Wielki słownik języka polskiego, powstaje popularnonaukowy Dobry słownik. Jednak chce się żyć.